Jesteśmy w stolicy Tajlandii. Za nami 18 godzin drogi, bez żadnych zakłóceń. Po serii kryzysów na kilka dni przed wylotem, aż trudno uwierzyć z jaką łatwością przyszło nam nie tylko dostać się z Polski do Bangkoku, ale i z lotniska do hostelu. Oprócz drobnego opóźnienia podczas przesiadki w Berlinie, wszystko przebiegło zgodnie z planem. Nasze plecaki dotarły w całości (nawet z przypiętymi karimatami, chociaż nie dawaliśmy im dużych nadziei przy podróżowaniu trzema różnymi samolotami), podane posiłki były zgodnie z życzeniem wegetariańskie, nawet kolejki po wizę za bardzo nie było. Spokój.
Drugiego dnia poważnych kryzysów też nie ma, choć spokój to już nie najwłaściwsze słowo. Zaczęliśmy od wizyty w Amnesty International Thailand, które też zapewniło nam nocleg przez pierwsza dwa dni w stolicy. Miejscowe Amnesty zdaje się mieć zupełnie inne problemy niż polskie czy włoskie. O większości z nich na naszym krańcu świata nawet nie słychać. Amnesty okazało się niezłym źródłem informacji, w dodatku jeszcze tego samego dnia zorganizowało nam spotkanie ze współpracującą z nimi organizacją Thai Lawyers for Human Rights (Tajscy Prawnicy dla Praw Człowieka).
Pomiędzy spotkaniami przyzwyczajaliśmy się powoli do tajskiego życia. Mamy tajską kartę telefoniczną (nie było łatwo, każdą kartę SIM trzeba zarejestrować, bez paszportu nie da rady!), rozgryźliśmy system komunikacji publicznej (metro, pociąg i tramwaj nie mają ze sobą nic wspólnego, na wszystkie trzeba osobne bilety, które tutaj wyglądają jak żetony do gry w różnych kolorach), spróbowaliśmy pierwszego tajskiego jedzenia (oj, zrzucę tu trochę kilogramów, po kilku kęsach wypaliło mi absolutnie wszystko, nie wiem czy da się przyzwyczaić do takiej ilości ostrych przypraw…). Z innych pierwszych wrażeń trochę tu szaro (betonowe lotnisko, deszcz, brak słońca co oczywiście nie przeszkadza temu, że jest gorąco), najwięcej kolorów jest w obecnych wszędzie centrach handlowych (właściwie na dziś mam wrażenie, że Bangkok, to jedno wielkie centrum handlowe…), a mieszkańcy i mieszkanki są głównie w wieku studenckim (spotkaliśmy dziś z jedno dziecko i może ze dwie starsze osoby). Wszyscy zajęci swoimi telefonami, w metrze czytała jedna osoba, z wyglądu raczej nie Azjata. Bardzo długie palce mają. Albo bardzo silny makijaż albo wcale (raczej wcale). Żadnych szpilek. Grzecznie czekają na swoją kolejkę w metrze (niebo lepiej zorganizowane niż nasze!). Mówią po angielsku trochę, choć do akcentu muszę się jeszcze przyzwyczaić. Zginąć nie dadzą.
Uff, dużo można by jeszcze pisać, a to wciąż tylko pierwszy dzień (niemożliwe!). Skończę jednak na dziś, tu już środek nocy (5h później niż w Polsce), a jet lag jeszcze z nas nie zszedł.
Pozdrawiam zatem z deszczowego Bangkoku!