Mimo że podróżujemy od ponad 4 miesięcy, wciąż muszę czasem zatrzymać się i powiedzieć na głos (lub w myślach, w zależności od okoliczności), gdzie jestem i co robię. Nadal trochę w to nie wierzę. Jestem w środku tajskiej dżungli i spływam bambusowymi łódkami w dół rzeki. Uczę angielskiego w kambodżańskiej wiosce bez elektryczności i bieżącej wody, ale z niesamowitymi widokami i ludźmi o życiu których nie miałam pojęcia. Kąpię się w oceanie, podziwiając wschód słońca w Wietnamie. Pracuję na organicznej farmie jedwabiu w Laosie. Wszystko to bez pieniędzy, w ramach wymiany za naszą pracę i umiejętności. Każde z tych zdań brzmi nieco absurdalnie i wypowiedziane jakiś rok temu nie miałoby żadnego sensu. Dziś jest rzeczywistością.
W Malezji częstotliwość opisywania rzeczywistości chyba jeszcze wzrosła. Świętuję sylwestra w Kuala Lumpur. Jestem na 10-dniowym kursie medytacji, właśnie przebiegła mi drogę iguana. Piję mleko prosto z kokosa, po wyjściu z oceanu, podziwiając pocztówkowe widoki na wyspie Mantanani. A w międzyczasie pomagam budować dom (nie mam najmniejszego pojęcia o budowaniu czegokolwiek!).
Malezja to niezwykle ciekawe miejsce. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda tu idealnie – języki, kultury, religie żyją w zgodzie obok siebie, Kuala Lumpur więcej ma wspólnego z europejskimi miastami niż z Azją Południowo Wschodnią (dobrze zorganizowane, darmowe autobusy w centrum, bardzo użyteczne i nowoczesne centrum informacji dla turystów/ek, dużo wieżowców i imponujących budowli), poza Kuala Lumpur nieziemskie widoki – góry, plaże, co kto potrzebuje, ludzie są niesamowicie mili i pomocni, a jednocześnie nie rzucają się na Ciebie próbując coś sprzedać. I właściwie wszyscy mówią po angielsku! Jazda autostopem bez problemu, couchsurfing bez problemu, znalezienie ciekawych inicjatyw, które chciałyby z nami porozmawiać czy nas przyjąć na kilka dni – też całkiem łatwo. A jednak jeśli spojrzeć głębiej, różowy obraz Malezji nabiera również innych kolorów. Zaczynamy dostrzegać różne elementy Azji Południowo-Wschodniej, znajome nam już z podróży. Nie ma mowy o czekaniu w kolejce, w porządku; bez łapówek niewiele da się załatwić; plaże i ocean pełne są śmieci; religie i kultury może i występują obok siebie, ale to wcale nie oznacza, że żyją razem. Między „obok siebie” a „razem” jest wielka różnica, a jednym z jej elementów jest mniej lub bardziej jawna dyskryminacja. Bardzo dużo we wszystkim polityki, i to nie najlepszego sortu. Otwieram gazetę i czytam wypowiedź jednego z polityków, że jeśli mężczyzna poślubi kobietę, którą zgwałcił, powinien zostać uniewinniony.
To oczywiście wyjątek, gdyby cytować niektórych z polskich polityków też mam ochotę ze wstydu zapaść się pod ziemię, wszystko to jednak razem wzięte tworzy bardzo ciekawy obraz. Z każdą kolejną odkrytą warstwą, z każdą kolejną rozmową, Malezja fascynuje coraz bardziej. Jak oni (i one) to wszystko ze sobą łączą? Dobrze że nasza darmowa wiza pozwala nam zostać na 90 dni, bo miesiąc, który przysługuje nam w większości innych krajów, to zdecydowanie za mało.
PS. Jak zawsze wszystko to oparte jest na moich opiniach i obserwacjach i nie może być traktowane jak fakty.