Takie same możliwości
ASOCIACION AZUL SOLIDARIO
Azul | Argentyna
Ashoka Argentyna wysłała maila do różnych lokalnych światozmieniaczy, pytając kto z nich byłby zainteresowany spotkaniem z nami i opowiedzeniem swojej historii. Veronica odpowiedziała niemal natychmiast, zapraszając nas na śniadanie w jej pięknym wiejskim domu w Azul - małym miasteczku, do którego dotarliśmy pewnego dnia podczas naszej autostopowej podróży w stronę Patagonii.
Przyjechałam do Azul z Buenos Aires po ślubie, wiele lat temu - mówi Veronica Torassa, założycielka Asociacion Azul Solidario -. Moją uwagę od początku zwrócił fakt, że ludzie na ulicy pozdrawiają się nawzajem. W wielkich miastach to niemal niemożliwe! Kiedy byłam mała, zawsze wszystkich witałam. Moja siostra tego nienawidziła. Ludzie mylili nas ze sobą i w rezultacie czuła się zobowiązana do ich pozdrawiania. Powiedziała mi: przestań z tym! Kiedy tu przyjechałam i okazało się, że wszyscy mówią sobie cześć, dzień dobry, pomyślałam: to niewiarygodne, to jest moje miejsce na Ziemii!
Nie zajęło długo, zanim Veronica naprawdę poczuła się jak u siebie.
Zaraz po przyjeździe do Azul poszłam na targ, niedaleko naszego domu. W Buenos Aires pracowałam jako wolontariuszka w szpitalu dla dzieci. Zapytałam spotkanego na targu mężczyznę:
- Czy w Azul jest jakikolwiek szpital dziecięcy?
- Tak.
Ok, poszłam więc do szpitala, otworzyłam drzwi, spotkałam kobietę, która później stała się moją bliską przyjaciółką i powiedziałam:
- Właśnie przeprowadziłam się do Azul, chciałabym tu pomóc, w czym tylko będzie trzeba.
- Chodź ze mną.
Mój mąż czekał w samochodzie, zupełnie o nim zapomniałem. Spotkana kobieta zaczęła mnie przedstawiać wielu ludziom, zrobiło się z tego dłuższe spotkanie. Nagle zobaczyłam głowę mojego męża wychylającą się zza drzwi. Czekał w samochodzie ponad godzinę.
Już po tych kilku historiach można spróbować wyobrazić sobie Veronikę: nieco zwariowaną, niewielką kobietę po sześćdziesiątce, pełną zaraźliwej energii. Opowiada o tym, co robiła, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie: "Po prostu zapytałem mężczyznę na targu...". A to dopiero początek.
Tak się wszystko zaczęło, od wolontariatu w szpitalu dla dzieci. W tym samym czasie roznosiłam swoje CV po różnych szkołach. Dostałam w końcu propozycje pracy jako nauczycielka socjologii w Instytucie wychowania fizycznego. Socjologia ze studentami w poniedziałek rano, 7.30. Wyobraźcie to sobie. Ale przeznaczenie... o 4.30 pierwszego dnia pracy mój mąż podwiózł mnie na przystanek autobusowy, po kilku przesiadkach dotarłam na miejsce. Wszyscy chłopcy czekali na mnie, śpiąc na ławkach. Ale po drodze zobaczyłam dość osobliwy budynek i zapytałam kierowcę autobusu:
- Co to za miejsce?
- Więzienie.
Bardzo ciekawe. W drodze powrotnej wysiadłam z autobusu i zapukałam do więziennych drzwi, mówiąc:
- Oto jestem, zajmuję się socjologią. Chcę się uczyć.
Zaczęłam w kwietniu jako wolontariuszka, w listopadzie zaoferowali mi pracę. Zostałam z nimi przez 5 lat.
Najwyraźniej wiele rzeczy w życiu Veroniki kończy się tak nagle, jak się zaczęło. Tak też było w przypadku więzienia.
W tym czasie Argentyna miała ogromne problemy. Ja pracowałam tylko ze zwykłymi więźniami, nigdy z politycznymi. Aż pewnego dnia, we wrześniu 1978 r., zostałam poproszona o przesłuchanie pewnego weterynarza. Był więźniem politycznym. Napisałam w raporcie, że musimy go natychmiast zwolnić. Szef więzienia zapytał mnie:
- Czy możesz nieco zmienić swoją opinię w raporcie? Jest zbyt... stanowcza.
- Czy prosi mnie Pan, żebym zmieniła to, co tam napisałam?
- Tak, nie możemy po prostu powiedzieć, że trzeba go zwolnić.
- Nie, nie, nie. Nie tylko nie zamierzam niczego zmieniać, ale też wychodzę i moja noga już nigdy tu nie postanie.
Wróciłem do domu i powiedziałem do męża: rzuciłam pracę. To była ważna pensja, mieliśmy już drugą córkę, życie nie było takie proste.
Veronica wróciła jako wolontariuszka do szpitala i po jakimś czasie dyrektor zaproponował jej stworzenie programu profilaktycznego dla osób uczęszczających do publicznych szpitali. Chociaż nie miała pojęcia o medycynie, zaczęła szukać informacji i ostatecznie stworzyła pierwszy program profilaktyczny, który obejmował szczepienia, regularne badania kontrolne, itp. Nie było to jednak jej jedyne zajęcie.
Mój mąż był w tym czasie doradcą stowarzyszenia rolników. Co 4 lata organizowali kongres narodowy. W 2004 roku został zorganizowany pod nazwą "Inna Argentyna jest możliwa". Brzmiało inspirująco, postanowiłam pojechać. Mówili dużo o edukacji, zwłaszcza o szkole średniej poświęconej rolnictwu. Kiedy wróciliśmy do Azul, zaczęłam się zastanawiać: chwileczkę, przecież my nie mamy szkoły średniej o takiej specjalizacji w Azul. A Azul jest otoczone polami! Zdecydowanie powinniśmy ją stworzyć. Mój mąż powiedział tylko: kolejna rzecz, nie, przestań! W poniedziałek poszłam do biura gminy, żeby porozmawiać z osobą odpowiedzialną za edukację. Zainteresowałam się też innymi szkołami. Wiedziałam coś o szkołach w mieście Azul, ale nic o tych położonych na obszarach wiejskich. Osoba z gminy pokazała mi mapę z 31 szkołami, z czego tylko 14 należało do miasta. 31?! [Dystrykt Azul ma około 65 tysięcy mieszkańców, z czego 90% mieszka w mieście, red.] Co?! Ale jak to? Co się tam dzieje?
Veronica odkryła, że większość z tych szkół jest niewielka, uczęszcza do nich zaledwie kilku uczniów, w dodatku położone są w dużych odległościach od siebie. Zaintrygowała ją to.
- Czego dzieci w tych szkołach się uczą?
- Cóż, niewiele, czytać i pisać.
- I co jeszcze? Nie ma siłowni?
- Nie ma.
- Nie ma lekcji angielskiego?
- Nie ma.
- A ile to jest w sumie uczniów?
- 300.
Niewiele, ale dla mnie to wystarczająco, by zainteresować się tematem.
- Ale dlaczego nie mają siłowni?
- Żeby móc do nich wysłać nauczyciela, w klasie musi być przynajmniej 15-20 uczniów.
Ok, pomyślmy liczbami. Zaczęłam analizować, ile jest dzieci w poszczególnych szkołach i które są na tyle blisko, aby spotykać się co najmniej raz w tygodniu, tak żebym mogła powiedzieć ministerstwu: tu jest 20 studentów, chcemy nauczyciela wychowania fizycznego, nauczyciela sztuki, itd. Dzisiaj, po wielu latach pracy tylko 3 z tych szkół nie należą do naszej sieci.
Wszystko było możliwe dzięki bardzo ciężkiej, wytrwałej pracy.
Po zdiagnozowaniu sytuacji tych szkół, bardzo odizolowanych, z niewielką liczbą uczniów, zaczęłam rozmawiać z nimi, aby zobaczyć, które mogą choć raz w tygodniu się połączyć. Ale jak wesprzeć ten pomysł finansowo, znaleźć pieniądze na transport? Zaczęłam od rozmowy z burmistrzem, bardzo młodym facetem: "Te dzieci nie przekładają się na głosy, z politycznego punktu widzenia nie są interesujące. Ale to nasze, azulskie dzieci.". Obiecał porozmawiać z samorządem. Powiedzieli ostatecznie, że 1% tego, co rolnicy płacą w ramach podatków, będzie przeznaczone na transport dla dzieci. Zaczęliśmy od pierwszej grupy szkół, potem przyszła druga, trzecia. Kiedy doszliśmy do czwartej, pieniądze się skończyły. Poszłam do prowincji prosić o więcej, udowodniłam już jednak, że nasza koncepcja działa. Całą tę pracę wykonywałam wolontariacko, mój mąż powiedział: rób, co chcesz, stać mnie na Twój samochód i paliwo. Byłam mu ogromnie wdzięczna, moja szpitalna pensja by nie wystarczyła. Po 5 latach, mając lat 60, postanowiłam przejść na emeryturę i poświęcić się całkowicie naszej fundacji.
Nagle zaatakowała nas armia mrówek. Siedzieliśmy na tarasie, jedząc typowe argentyńskie śniadanie - cafe con facturas, kawa z różnymi rodzajami mini rogalików. Całkowicie zagubieni w rozmowie, nie zauważyliśmy, że otoczyły nas miliony mrówek. Veronika w ciągu kilku sekund przejęła kontrolę nad sytuacją, wyczyściła stół i zaprosiła nas do ogrodu, gdzie kontynuowaliśmy tę niezwykłą podróż.
Zorganizowaliśmy wiele różnych zajęć dla dzieci: sport, sztuka, cyrk, itp. Wiele dzieci było przywożonych do innych wiosek przez matki, które musiały czekać cztery godziny aż do zakończenia zajęć, nic nie robiąc. Niesamowite. Zaczęłam się zastanawiać: co one takiego mogłyby robić, by wykorzystać swój czas, czegoś się nauczyć i jeszcze zarobić na tym trochę pieniędzy? W tej okolicy mamy wiele owiec. Zaczęłam zbierać wełnę i znalazłam nauczyciela, który nauczył matki, jak tkać. Zaczęliśmy w 2007 roku. W tej chwili mamy wiele fajnych produktów, które sprzedajemy różnymi kanałami.
Kolejnym wyzwaniem, któremu Veronica zdecydowała się stawić czoła, były komputery. Nikt nie chciał prowadzić zajęć informatycznych dla dzieci na obszarach wiejskich. W tym czasie nawet w miastach dzieci nie miały dostępu do tego rodzaju edukacji. Ale Veronica, jak zwykle, nie zaakceptowała „nie” jako odpowiedzi.
Uczyłam na uniwersytecie, więc zapytałam moich studentów, kto chciałby uczyć informatyki na terenach wiejskich. Znalazło się sporo wolontariuszy. Udało nam się też zdobyć używane komputery od organizacji o nazwie Equity Foundation. Ok, teraz Internet. Pojechałam do prowincji z mężem i przedstawicielami naszego samorządu odpowiedzialnymi za edukację. Zapytali nas:
- Chcecie Internet na wsi?
- Tak. Dzieci muszą mieć do niego dostęp.
- Po co?
Niedługo przed tym spotkaniem Azul otrzymało tytuł miasta Cervantesa, ponieważ mamy jedną z największych kolekcji Don Kichota.
- Ponieważ jesteśmy jedynym miastem Cervantesa w Argentynie i chcę, aby nasi uczniowie mogli skontaktować się z dziećmi w Hiszpanii, aby dowiedzieć się więcej o Cervantesie i by hiszpańscy studenci lepiej poznali naszych, argentyńskich autorów.
Przyszło mi to do głowy nagle, w tym właśnie momencie. Mój mąż spojrzał na mnie: skąd to wytrzasnęłaś? Wydaje mi się, że polityka to zaciekawiło.
- Ok, pomyślimy o tym.
To był 27 listopada, nigdy tego nie zapomnę. Potem pojechaliśmy do mojej córki na Boże Narodzenie. 23 grudnia telefon.
- Veronica Torassa?
- Tak.
- Jestem inżynierem. Dzwonię po to, aby poinformować was, że w lutym zamierzamy założyć Internet we wszystkich wiejskich szkołach w Azul.
Zacząłem krzyczeć z radości. Moja córka myślała, że oszalałam.
Tego wciąż jeszcze było za mało... W następnych latach Veronica zdołała zabrać część azulskich uczniów do Hiszpanii i zaprosić hiszpańskie dzieci do własnego domu, rozpoczynając współpracę między różnymi szkołami z obu krajów. Kolejnym dużym krokiem będzie replikacja tego systemu. Nie jest to łatwe, szkoły na obszarach wiejskich nie są interesujące dla tych, którzy mają pieniądze. Veronica jednak jest nie do zatrzymania. Cokolwiek przyjdzie jej do głowy, prędzej czy później stanie się rzeczywistością. I taka była już od dzieciństwa.
Wszystko mnie fascynowało, ale też byłam bardzo wytrwała, kiedy coś mnie wkręciło, kontynuowałam przez długi czas.
Wytrwałość jest bardzo ważna, ale nie jest jedyną umiejętnością potrzebną przy wprowadzaniu zmian.
Musisz budować w sobie odporność na frustrację. Jeśli masz niską odporność na frustrację, nigdy nie pokonasz przeciwności losu, a te są wszędzie. Oczywiście łatwiej jest, gdy działasz z kimś. Dlatego mój mąż jest tak ważny. Jest zawsze obecny, w tle, wspiera. Zawsze tuż obok, by powiedzieć: tranquila [spokojnie, red.].
Dziś mąż jest jej głównym wsparciem, ale wiele, wiele lat temu inna osoba jedną decyzją zmieniła bieg życia Veroniki.
Byłam bardzo trudnym, niegrzecznym dzieckiem. Silna liderka, ale zdecydowanie nieposłuszna. Chodziłam do katolickiej szkoły, gdzie byliśmy podzieleni na trzy domy: niebieski, czerwony i żółty. Każdy dom miał własnego kapitana, wybranego przez siostry zakonne. W listopadzie 1964 roku, przed 1000 uczniów, siostry ogłosiły:
- Następnym czerwonym kapitanem będzie Veronica.
- Veronica?!?! Ta rozrabiaka?!?!
Myślę, że podjęli bardzo dobrą decyzję. To była siostra Francise, która zdała sobie sprawę, że moje życie zależało od tego, gdzie ulokuje moje przywódcze zdolności.
Siostra Franciszka dała Veronice szansę. I ostatecznie o to w tym wszystkim chodzi – o dawanie szans, możliwości, bez względu na to, czy inni z nich skorzystają, czy nie.
Moim celem jest wyrównywanie szans. Nie wiem, czy dzieci z wiejskich szkół będą kontynuowały naukę, ale przynajmniej mają takie same szanse. Nie będziemy równi, ale przynajmniej możemy mieć takie same możliwości.
Więcej o Asociacion Azul Solidario: www.facebook / Asociacionazulsolidario