Zanim Anna wyjechała z Włoch postanowiliśmy udać się na kolejną spontaniczną wyprawę, tym razem podążając pieszo drogą świętego Benedykta, która biegnie przez środek Włoch pomiędzy Norcią a Monte Cassino. Pierwszego dnia zrobiliśmy jedynie 12 kilometrów. Zaczęłyśmy koło południa, jako że ranek upłynął na docieraniu na miejsce i odwiedzaniu zrujnowanego po trzęsieniu ziemi miasteczka. Chcieliśmy przejść tego dnia 18 kilometrów do Cascia, jak sugerował oficjalny przewodnik. Ale... po drodze znaleźliśmy doskonałe miejsce na namiot. Kawałek wydzielony na piknikowanie w środku lasu, fontanna z wodą pitną, było nawet miejsce na grilla! Zatrzymaliśmy się, by napełnić butelki, gotowi do dalszej drogi, kiedy przyszła do nas myśl – dlaczego by nie zatrzymać się tutaj? Od Cascia dzieliło nas jeszcze 6 kilometrów, pora była relatywnie wczesna, oboje czuliśmy, że nie powinniśmy się jeszcze zatrzymywać. Z drugiej strony – w mieście nigdy nie znaleźlibyśmy tak doskonałych warunków na rozstawienie namiotu. Nasz plan zakładał rozbijanie namiotu w miejscach agroturystycznych, co powinno kosztować mniej niż pokój, dawało dostęp do wody i ograniczało nieco kontakt z innymi turystami i turystkami. Ale tutaj, w tym pięknym miejscu, mieliśmy do dyspozycji wszystko, czego potrzebowaliśmy. Ostatecznie postanowiłyśmy zostać, ale jeszcze przez godzinę dyskutowaliśmy, by zmyć z siebie poczucie winy. To była ważna lekcja i znacząca zmiana z potrzeby, by działać i robić wciąż więcej i więcej do umiejętności zatrzymania się, rozejrzenia wokół i skorzystania z możliwości, które daje nam świat. Podobnie jak w Apulii, staramy się rozwijać naszą zdolność spontanicznego podróżowania, bez nadmiernych planów, bazując na tym, co przynosi dana chwila. Nie jest to proste. Zainspirowani GPSem, który doprowadził nas do Norci, postanowiłyśmy „przeliczać” częściej. GPS nie smuci się, kiedy pojedziemy inną drogą niż nam zaproponował, po prostu przelicza i proponuje nową trasę. My też chcemy nauczyć się „przeliczać”, bez marnowania energii, bez poczucia winy, rozczarowania, bez wewnętrznego przymusu, by kontynuować, bo przecież wyznaczyliśmy inny cel.
Doszliśmy do Cascia następnego dnia po śniadaniu, zatrzymując się na kawę przed dalszą drogą, która okazała się nieco skomplikowana, jako że jej część pozostawała zamknięta. W Punkcie Informacji zasugerowali pójście główną drogą asfaltową, ale zgubiliśmy się w międzyczasie i pytając o drogę ludzi na ulicy usłyszałyśmy, że spokojnie możemy iść zamkniętą trasą oficjalnego Camino, wszyscy tak robią. Więc tak zrobiliśmy i my i po 5 kilometrach dotarłyśmy do Roccaporena, wioski, w której urodziła się święta Rita. Nad wioską góruje skała, na której święta Rita się modliła, przepiękne miejsce na odpoczynek, modlitwę, medytację ze wspaniałym widokiem na góry. Święta Rita jest symbolem poświęcenia i pokojowych rozwiązań konfliktów, rodzaj średniowiecznej, żeńskiej wersji Gandhiego. Tego dnia planowaliśmy spać w Monteleone, ale w żadnym z niewielu otwartych miejsc agroturystycznych nie znaleźliśmy miejsca na namiot. Zazwyczaj jest prościej, ale wszystkie campingi, miejsca „donativo” czyli działające na zasadzie płać ile chcesz, kościoły z możliwością noclegu są obecnie zamknięte z powodu Covida. 40 euro za nocleg w B&B to nieco ponad założony przez nas budżet, postanowiłyśmy więc kontynuować, szukając po drodze miejsca na rozbicie namiotu. Nie było łatwo, w końcu po paru kilometrach, na obrzeżach miasteczka, znalazłyśmy fontannę z wodą. Po szybkim odświeżeniu rozstawiliśmy namiot na krawędzi czyjegoś pola, niewidoczni z głównej drogi. Brzmi nieprawdopodobnie, ale ktoś postanowił na to pole wrócić samochodem w środku nocy, pewnie w poszukiwaniu czegoś, co zostawił w ciągu dnia. Dobrze, że nas zobaczyli i nie przejechali namiotu...
Czas na góry! Trzeciego dnia naszej wędrówki doszliśmy do Terminillo, znanego jako „góry Rzymu”, bo to najbliższy łańcuch górski ze stolicy i główny górski resort. Oznacza to też, że nasza trasa zaczęła iść mocno pod górę. Chcieliśmy dojść tego dnia do Poggio Bustone, miejsca gdzie świętemu Franciszkowi odpuszczone zostały grzechy przez Archanioła Gabriela. Planowałyśmy też tej nocy w końcu skorzystać z noclegu w jakimś pensjonacie, ale los zdecydował inaczej Kilka kilometrów przed miastem znaleźliśmy mały raj w środku gór, z fontanną z wodą pitną, rzeką i dobrym towarzystwem koni i krów. Nie zastanawiając się tym razem zbyt długo, zdjęliśmy plecaki i zaczęłyśmy eksplorować okolice. Słońce szybko zachodziło, postanowiliśmy więc najpierw się umyć i uprać część ubrań. Annie udało się bez problemu, ale Andrea musiał stać w kolejce czekając aż kilkadziesiąt krów zaspokoi pragnienie.
Rieti, nasz cel na czwarty dzień wędrówki, to największe miasto na trasie, gdzie spotyka się kilka różnych camino. Doszłyśmy do niego nieco wykończeni – choć dystans nie był może aż tak wielki – i zdeterminowani, by w końcu wynająć pokój, bo po czterech dniach potrzebowałyśmy już naładować nasze telefony, aparat i power bank. Anna planowała też poprowadzić lekcje włoskiego online. Biorąc to wszystko pod uwagę, zadzwoniliśmy pod pierwszy numer sugerowany na stronie Camino Świętego Franciszka (które również przechodziło przez miasto) i dostałyśmy pokój (a raczej mini apartament z oddzielnym tarasem) za 45 euro. Właścicielka miejsca powitała nas niesamowitą energią, przygotowując kawę i częstując pysznym ciastem domowej roboty, owocami i jogurtem. Co za wspaniałe przyjęcie po całym dniu wędrowania! Właścicielka sama jest podróżniczką, wiele pielgrzymuje, jest pełna pasji i ciepła. Jeśli będziecie w Rieti, zdecydowanie polecamy to niezwykłe miejsce, La Terrazza FioRita. Dobrze było też spotkać innych pielgrzymujących. Poza pierwszym dniem, nie widzieliśmy po drodze nikogo, a dzielenie się doświadczeniem z innymi, to zdecydowanie ważna część każdej Drogi. Ucieszył nas też dostęp do kuchni, w końcu zjadłyśmy coś ciepłego. I wielkiego arbuza, doskonałego na tę pogodę.
Zazwyczaj kryzys przychodzi podczas trzeciego dnia wędrówki, tym razem jednak przesunął się chyba w czasie i zaskoczył nas dnia piątego. Może się to wiązać z biegiem przez góry w poszukiwaniu sygnału telefonicznego, wystarczająco silnego, by dało się poprowadzić sesję coachingu online. Pomogło nam to przejść naprawdę sporo kilometrów już od samego rana, ale zapłaciliśmy bólem i zmęczeniem popołudniu, które zmusiło nas do zatrzymania się wcześniej niż zakładałyśmy. Planowaliśmy dojść do jeziora Turano i znaleźć jakieś miłe miejsce na namiot, zamiast tego zatrzymałyśmy się przy pierwszej możliwej fontannie, kilkaset metrów przed Posticciola. Jak odkryłyśmy dzień później – wzdłuż jeziora (stworzonego sztucznie przez wybudowanie zapory w 1939 roku) nie było żadnego dobrego miejsca na namiot czy kąpiel, ale w ciągu kolejnego kilometra mogliśmy znaleźć przynajmniej 2 wspaniałe miejsca na rozbicie namiotu. Również następnego dnia nie miałyśmy wiele szczęścia. Po raz pierwszy nie znaleźliśmy miejsca z wodą i zatrzymałyśmy się w końcu na szczycie góry korzystając z nawilżonych chusteczek żeby się choć trochę odświeżyć. Świat zrównoważył jednak trudności ostatniego dnia, kiedy spotkałyśmy na swojej drodze przepiękne źródło, tworzące niewielki wodospad i oczko wodne. Kilka sekund wahania i skoczyliśmy do środka. Bardzo odświeżające... albo raczej przeraźliwie zimne.